Roman już od pierwszych prób błyszczał kreatywnością. Reżyser był zachwycony, a ja… cóż, powiedzmy, że mój błysk był raczej z kategorii „światło awaryjne”. Każda próba była dla mnie jak egzamin dojrzałości, na którym pomyliłem tematy. Chciałem dorównać mistrzowi, ale tempo pracy, obecność Wilhelmiego i jego sceniczna wielkość sprawiały, że czułem się jak… przypadkowy statysta we własnej roli.
Zamiast czerpać radość z grania, czułem się, jakbym próbował rozwiązać równanie z trzema niewiadomymi bez kalkulatora. Moja kreatywność była na poziomie Żuławów Wiślanych, a komunikacja z reżyserem? No cóż… To raczej monolog – i to nie mój. Reżyser nie szczędził mi „motywujących” uwag: „Maćku, musisz coś ze sobą zrobić, wiesz już wszystko o tej postaci i nic ci to nie pomaga, ogarnij się w końcu!”, „W tej scenie to, co robisz, jest niestety żałosne” i mój ulubiony klasyk: „Jak tak dalej pójdzie, to nie zdążymy na premierę”.

Czułem się wtedy jak aktor, który pomylił role. Martwiłem się, że reżyser widzi we mnie talent, ale raczej do zmiany zawodu. Im bardziej się starałem, tym bardziej spektakularnie mi nie wychodziło. No i stres. Byłem jego ambasadorem. Zacząłem się nawet złościć na siebie, że w ogóle zgodziłem się na tę rolę. Próbowałem się pocieszać, że moja postać po prostu nie jest tak efektowna, jak rola Romana. Ale nie oszukujmy się – to była raczej desperacka próba ratowania własnego ego. I wtedy, tuż przed premierą, kiedy już prawie rozważałem karierę w innych sektorach, nastąpił przełom. Reżyser zaprosił mnie po próbie. Spodziewałem się kolejnej reprymendy, a tu… niespodzianka!
„Maćku, przeanalizowałem nasze próby i doszedłem...